środa, 16 września 2020

40. Oczy ciemności - lepiej czytać makulaturę, czy nie czytać w ogóle?

 
Co można powiedzieć o książce, której gwiazda rozbłysła dopiero po blisko 40-stu latach od premiery; która zyskała popularność przez nieprawdopodobny zbieg okoliczności i w końcu, którą sam jej autor Dean Koontz "zgrillował", nie pozostawiając na niej suchej nitki? O czym to jest, czy warto kupić i czy cokolwiek dobrego z fabuły wyniesiemy? Mówię: Sprawdzam!


Książkę zakupiłem przez stronę pewnej księgarni (jako, że mi nie płacą to nie powiem której) tylko dlatego, że brakowało kwoty do darmowej wysyłki. Z uwagi na wydarzenia ostatnich miesięcy przewijała się w mediach społecznościowych często, ale na mojej prywatnej liście nie było jej w ogóle. Wznowione wydanie od Albatros z 2020 r. jest poprawne, liczy sobie 384 strony i zostało oprawione w przyjemną dla oka okładkę. To co widzimy jest ładne, ale nijak ma się do treści książki. Jest to jeden z tych irytujących zabiegów marketingowych, przez które człowiek może poczuć się jak idiota. Tutaj wielki minus dla wydawcy. Newsy o pandemii Covid-19 zalały świat, podsycając globalny strach przed zarażeniem. Jako, że w książce też się wirus na ułamek fabuły pojawia, to oczywiście należało na okładce umieścić panów w kombinezonach ochronnych i maskach....


Fabuła przenosi nas do Las Vegas na pustynię Mojave, na krótko przed świętami Bożego Narodzenia. Poznajemy główną bohaterkę Tinę Evans, która poprzez natłok obowiązków zawodowych próbuje zepchnąć gdzieś w głąb siebie traumę po stracie syna. Kiedy już wydaje jej się, że pogodziła się z przeszłością, ktoś, albo coś próbuje ją przekonać, że jej syn jednak nie zginał w wypadku. Przy pomocy poznanego "wczoraj" prawnika, rozpoczyna starania o rozwikłanie zagadki.


Tempo akcji jest w tej historii jakieś zaburzone. Wstęp do całej opowieści ciągnie się przez 100 stron, akcja jest bardzo wolna, osadzona w świecie rewii, drogich hoteli i kasyn. Subiektywnie oceniając jest to droga przez mękę. Dla ludzi (dla mnie), dla których Vegas nie ma żadnej magii, a przedstawienia sceniczne, magicy i inni kuglarze (w książce mamy np. hipnotyzera) to już zwykłe głupoty, będą mieli ciężko przebrnąć przez początek.

Później zaś kolejne zdarzenia następują po sobie w takim pędzie, że miejscami nie nadążamy za bohaterami. Zmieniają się miejsca i ludzie, a wszystko jest jednowymiarowe i płaskie. Nie ważne czy to dobry bohater czy antagonista. Przez 1/3 powieści, kiedy jest na to czas, nie dostajemy szansy na poznanie bohaterów, a potem już zwyczajnie nie ma na to miejsca. 

Zakończenie to już inna para kaloszy. Starych. Dziurawych. Nie do pary. Końcówka jest odwalona na kolanie z perfekcją gimnazjalisty, odpisującego zadanie z matmy w kiblu na 3 minuty przez dzwonkiem. Serio, jak można...

SPOILER (zaznacz tekst na własną odpowiedzialność)

...podjechać do tajnej bazy wojskowej, i wejść przez główną bramę z telepatyczną pomocą chłopca zamkniętego w tejże bazie. Młody blokuje spusty w karabinach, zasłania kamery i otwiera drzwi. Tina i jej partner wchodzą jak do siebie, zabierają chłopca i wychodzą jakby szli na plac zabaw. Główny przeciwnik leci przez burzę śnieżną helikopterem by przeszkodzić Tinie. 

Szykujesz się na grande finalle, wielką potyczkę, przebrnąłeś przez 380 stron i żądasz kulminacji. O kurła, no nie tym razem! Dean Koontz serwuje nam zakończenie rodem z filmów klasy B, które z uporem maniaka promuje TV4 czy inny Puls (vide Piraniokonda albo Megaszczęki kontra Megamacki). Otóż mały telepata, leżący rok na kozetce i faszerowany śmiercionośnym wirusem, siłą woli niszczy helikopter zanim ten w ogóle wyląduje. Koniec, Finito, The End.

KONIEC SPOILERA

Brnąc coraz dalej przez karty powieści odniosłem wrażenie, że autorowi zabrakło konsekwencji, werwy, a może i umiejętności w budowaniu opowieści. Z każdą stroną opowieść jest coraz słabsza, bardziej schematyczna i mniej dokładna. O ile pierwsze 100 stron przytłaczało powolnością, to nie da się  odmówić temu fragmentowi pieczołowitości i dbałości o detale. 

Kreacja bohaterów to jakiś dramat. Więcej emocji potrafią wlać w swoje postacie uczniowie podstawówki piszący opowiadanie na lekcje. W zachowaniu Tiny i innych nie ma żadnej energii. Strzelają do niech, ścigają, wysadzają dom, a oni wszyscy z pokerową twarzą brną dalej. nie ma strachu, paniki, nie ma radości z happy endu, nie ma złości za wyrządzone krzywdy. Nie ma niczego, że tak sparafrazuje Kononowicza. Cyborgi słowem, jakby wyjęte z Ja, robot. Abstrahując od osobowości (a raczej jej braku), zachowanie się postaci w konkretnych sytuacjach jest... hmm z braku innego słowa, muszę napisać: nieprzemyślane. Przykładowo, aby zmylić pościg Tina i jej gach rejestrują lot samolotem w jedno miejsce, a lecą w zupełnie inne. Logiczne, przemyślane, tak powinno być. Co się dzieje dalej w takim razie? A no, jeszcze przed lądowaniem, rezerwują samochód na prawdziwe nazwisko jednego z nich, co jest już kompletną głupotą.

Jak do tego doszło, że książka, która przeszła bez echa w 1981 roku, po niemal 40 latach doczekała się wznowienia i takiego szumu? Wszystko działem przypadku jest. Pod koniec opowieści okazuje się, że za całym zamieszaniem stał chiński wirus Wuhan-400. Jak wiecie pod koniec roku 2019 w środkowo chińskim mieście Wuhan wybuchała epidemia wirusa. Ktoś skojarzył jedno z drugim, ogłosił Kuntza jasnowidzem, a że internet nie wybacza i nie zapomina kwestią czasu stało się wznowienie wydania i wyciśnięcie z tej cytryny jeszcze paru kropel (czyt. kilku banknotów w różnych walutach).

 

Żeby nie było tak pesymistycznie na koniec jedna rzecz, która mi się podobała. Oczy ciemności to pierwsza książka, która tak zgrabnie łączy elementy horroru i thrillera w stylu Ściganego. Koontz bawi się konwencją, przedstawiając nam coś zdawałoby się oczywistego, a później zgrabnie pokazuje jak bardzo się myliliśmy w ocenie. 


Podsumowując Oczy Ciemności to książka z miałką fabułą, zaburzonym tempem i "płaskimi" postaciami. Zakończenie jest jeszcze gorsze niż u Kinga, a ilość mniejszych i większych głupotek wylewających się ze stron przyćmiewa wszystko co do tej pory czytałem. Dean Koontz pisał o niej, że "... brakuje jej napięcia, głębi psychologicznej, rozbudowanego wątku i tempa późniejszych książek (...)" i to chyba najlepsze podsumowanie. Nie warto jej kupić, a i przeczytać pożyczoną też nie za bardzo. Jeśli macie dwadzieściakilka złotych lepiej przeznaczcie je na 10kg cebuli, 0.7 wody ognistej lub po prostu zgubcie - będzie mniejsza strata.

 

PS. Jeżeli nie jesteście zaznajomieni z ramówką TV 4 lub TV Puls poniżej macie zajawkę filmu Piraniokonda:


 





2 komentarze: