Pompeje - starożytne miasto znane tylko z tego, że z hukiem upadło. Katastrofa musiała być straszna, miasto utonęło pod tonami pyłu wulkanicznego w 79 roku n. e. Gdzieś z tyłu głowy mamy przeświadczenie, że kiedyś żyli tam ludzie, pracowali, bawili się, płakali. Potęguje to jeszcze wrażenie jakie robią same ruiny. Przez wspomniany już pył wiele budynków, sprzętów a nawet ludzi i zwierząt zakonserwowało się w bardzo dobrym stanie. Cóż z tego skoro i tak słysząc Pompeje pierwsze co przychodzi nam do głowy to wulkan. Edward Bulwer-Lytton postanowił pokazać nam jak żyli mieszkańcy miasta tuż przed samym końcem.
Ostatnie dni Pompejów trafiły w moje ręce drogą przekazania. Znajdowały się bowiem w biblioteczce ojca i z całą resztą zawartości dołączyły do mojej. Długo książkę spychałem gdzieś na dalszy plan. Broszurowe wydanie liczące sobie raptem 140 stron nie zachęcało do czytania. Dodatkowo pozycja wydana przez Novum w 1988 roku prezentuje okładkę na której widzimy "kupę kamieni" i to zadziałało na wyobraźnie. Negatywnie zadziałało... Spodziewałem się nudnej rozpiski o historii miasta. Jak bardzo się myliłem!
Tytuł zdradza bardzo wiele. Ostatnie dni Pompejów nie mogą opowiadać o niczym innym jak właśnie o... ostatnich dniach Pompei. Proste, nie? Akcja osadzona jest tuż przed wybuchem Wezuwiusza. Główny bohater - grek Glaukus - jest szaleńczo zakochany w Jonie. Pech chce, że w tej samej kobiecie upatruje żony potężny człowiek, egipski mag Arbaces. "Czarodziej" nie cofnie się przed niczym aby pozbyć się rywala. Gdzieś w tle toczą się inne jeszcze boje. Rodząca się dopiero nowa religia chrześcijańska ściera się z pradawnymi bogami Rzymu. Olint, przedstawiciel tej raczkującej wiary knuje spisek mający na celu obalenie fałszywej rzymskiej wyroczni.
Wszystko to dzieje się u stup złowrogiej góry, która raz po raz pomrukuje gniewnie i wypluwa z siebie kłęby dymu.
Edward Bulwer-Lytton popełnił wspaniałą książkę! Nic dziwnego, że została okrzyknięta jego największym dziełem. Autor rozwija swoją historię wolno, z pietyzmem prawie. Nie śpieszy mu się mimo, że objętościowo cała opowieść to (jak na obecne standardy) bieda. Dość powiedzieć, że instrukcja do telewizora ma dziś niejednokrotnie więcej stron.
Poznajmy głównych bohaterów, stykamy się z życiem ówczesnego rzymskiego miasta i z bliska możemy zaobserwować jak ścierają się różne wyznania i nacje. Przez większą część opowieści towarzyszymy bohaterom w ich codziennym życiu, ich szczęściu i problemach. Zakochany Glaukus dąży do tego aby pojąć za żonę wymarzoną kobietę. Arbaces chce tego samego, choć na mniej przyjemny sposób. Olintowi przyświeca inny, bardziej wzniosły cel. Wyznacza niemal krucjatę przeciwko starym bogom. Pozostali mieszkańcy załatwiają swoje sprawunki. Po prostu żyją.
W tym właśnie momencie nadchodzi finał. W swej tragicznej formie jest to również bardzo dobrze ujęte. Preludium do dramatu rodzi się już wcześniej. Pojawiają się pierwsze wstrząsy zapowiadające nadejście czegoś strasznego. Mieszkańcy zdają się tym nie przejmować do momentu gdy jest już za późno na ucieczkę. Grande finale, wielki wybuch niszczy miasto w jednej chwili. Ludzie tak pełni życia nagle przestają oddychać i giną pod zwałami pyłu. Koniec jest tak gwałtowny, że zastaje mieszańców niemal z opuszczonymi gaciami.
Gdy los miasta dopełni się, Bulwer-Lytton zmienia narrację. Książka z powieści historycznej przeradza się w literaturę faktu. Autor opowiada o czasach niemal współczesnych. Okazuje się, że akcja, postacie i miejsca są żywcem zaczerpnięte z ruin Pompei. Nie mam tutaj na myśli opisów budynków czy placów, ale dopasowanie historii fikcyjnej do rzeczywistych pozostałości. Wyobraźcie sobie, że jesteście we Włoszech, zwiedzacie Pompeje i widzicie zakonserwowane w wulkanicznym pyle ludzkie zwłoki. Ciała ułożone są w różnych, nieraz dziwnych pozach, na wieki pozostały w takim ułożeniu jak w chwili upadku miasta. Przykładowo, rzymianin umiera na łamach powieści klęcząc i taki też "posąg" możemy znaleźć w ruinach miasta zachowanych do dziś. Autor oczywiście nie miał wiedzy jak dany człowiek się nazywał, co robił i w ogóle kim był. Potrafi jednak zgrabnie dopisać swoją historię do znalezisk archeologicznych.
I żeby nie zostawić was z samymi superlatywami to na koniec jeszcze trochę narzekania. Nie jest to wielka literatura. Nie znajdziemy to rozmachu Quo Vadis, ale i tak to jedna z lepszych historii osadzonych w starożytnym Rzymie. I jeszcze jedno: MATKO LITOŚCIWA, 140 STRON?! DLACZEGO TAK MAŁO?!
Ocena 7/10
PS. Moje wydanie nosi tytuł jak wyżej. Natomiast nowe Polskie przekłady tytułują już: Ostanie dni Pompei.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz