Nie tylko książkami człowiek żyje! Czasami trzeba się oderwać od wypraw w
swojej własnej wyobraźni; porzucić na chwile Westeros, Śródziemie albo jeszcze
inne miejsca na rzecz tych bardziej namacalnych. Kierunków jest wiele, tylko
który z nich wybrać? Morze, góry, wypad nad jezioro ze znajomymi? Wszystko
pięknie, miło spędzony czas, oderwanie od rzeczywistości i dobra zabawa.
Brakuje tylko jednego, tego czegoś co sprawia, że sięgamy po książkę. Brakuje
tajemnicy i magii miejsca nam odległego, takiego którego bez odrobiny wyobraźni
nie zobaczymy. Z pomocą przychodzą nam ruiny zamków sprzed wieków. Ich omszałe
i milczące mury przedstawiają tylko zarys, tło - można powiedzieć całej
historii. Resztę musimy odkryć sami. Raz na jakiś czas temat odbiegnie od książek.
Wyjazd
Zamek znajduje się w województwie świętokrzyskim w
miejscowości Ujazd. Wraz z (wtedy już) moją narzeczoną K. wybraliśmy się do
Sandomierza. Mamiła nas od dłuższego czasu wizja pięknego miasta na siedmiu
wzgórzach. Miasta królów Polski, jak sam Sandomierz zwykł się nazywać. Była to
jesień, październik zdaje się roku 2017. Przedłużony weekend chcieliśmy spędzić
na zwiedzaniu miasta. Sam Krzyżtopór miał być tylko dodatkiem do całej reszty.
Jak się później okazało zamek stał się clou całej wyprawy, a dla K. to do dziś najpiękniejsza
tego typu budowla jaką widziała (a
widzieliśmy już ponad 60 zamków razem.)
Wyjazd do Sandomierza to temat na osobną opowieść. Dość
powiedzieć, że podczas ponad 160 km trasy zobaczyliśmy coś na co nie byliśmy
przygotowani w żadnym wypadku. Zwykło się mawiać w wietrzną pogodę, że piździ
jak w kieleckim. Województwa kieleckiego już dawno nie ma, ale wieje tam tak
samo jak przed laty. Świętokrzyskie powitało nas otwartym, płaskim terenem
ciągnącym się kilometrami. Brak naturalnych przeszkód powoduje, że wiatr
szaleje niemiłosiernie. Dojeżdżając do Sandomierza natrafiliśmy na dosyć
osobliwy remont drogi. Jeden pas ruchu został wyłączony z użytkowania (nowy
asfalt, czy coś), na drugim ruch wahadłowy… 14-STO KM RUCH WAHADŁEM! Spoko,
minęliśmy zwężenie to znów zaczęła się droga w całości po remoncie, szeroka
chyba na 15 metrów, żadnych namalowanych linii i oznaczeń. Odnieśliśmy
wrażenie, że bardziej przypomina to jazdę po pasie startowym niż po jezdni. A pod samym miastem setki hektarów jabłoni.
Przeszłość
Budowa zamku rozpoczęła się w 1620 roku z inicjatywy
wojewody Krzysztofa Ossolińskiego. Rodzina Ossolińskich nie cieszyła się nim
zbyt długo. W rok po jako-takim zakończeniu budowy zmarł jej fundator, a zamek
(wraz z całymi długami rodu) przeszedł w ręce Krzysztofa Ossolińskiego. To nie
pomyłka. Syn zmarłego wojewody nosił to samo imię co ojciec. Także i on nie
zagrzał długo miejsca w rodowej siedzibie. Poległ niedługo później w bitwie,
oddając tym samym mury zamku wujowi Jerzemu. Czy to ród Ossolińskich był
przeklęty, czy może Krzyżtopór? Nie dowiemy się tego nigdy. Klątwa czy
przeznaczenie, nie ważne. Faktem pozostaje, że już w roku następnym Jerzy
dołączył w zaświatach do pradziadów.
W 1650 roku prawem dziedziczenia panią na włościach stała
się Urszula z rodu Ossolińskich, córka zmarłego Jerzego. Wraz z mężem Samuelem
Kalinowskim nie uwili sobie gniazdka gniazda na długo. Nad Polskę nadciągnęły
bowiem czarne chmury, które miały pogrążyć Rzeczpospolitą na 250 lat w
poniżeniu, strachu i śmierci. Polska okupiła niepotrzebną wojną ze Szwecją m.in.
splądrowaniem siedziby wtedy już rodu Kalinowskich. Sienkiewiczowski potop
dopełnił los Krzyżtoporu. Mimo kilku późniejszych właścicieli i prób odbudowy,
zamek nigdy już nie odzyskał świetności.
Teraźniejszość
Dziś zamek znajduje się przy samej drodze. Wyrasta wprost za
zakrętem i od razu jego widok zapiera dech. Nie jest to typowa budowla obronna
średniowiecza, ani też lżejsza konstrukcja późniejszych wieków. Z zewnątrz
obiekt przypomina masywny kloc w kształcie pięciokąta. Kiedy jednak podejdzie
się pod wejście po prostu chce się przekroczyć bramę. Pod zamkiem znajduje się
niewielki parking. W okresie jesiennym napotkaliśmy tam raptem trzy samochody.
Zapewne w cieplejsze dni są tam problemy z dużym ruchem.
Portal wejściowy nie sprawia wrażenia solidnego. Ząb czasu nadgryzł
go znacząco, ale to jeszcze bardziej skłania do zajrzenia do środka. Z lewej
strony od bramy wita nas krzyż, z prawej zaś topór.
Dziedziniec zamku jest ogromny i paradoksalnie jedynym
elementem, który zaburzył harmonie tam panującą, okazała się replika armaty.
Może to głupio zabrzmi, bo jako forteca obronna zapewne posiadała takie
instalację, to mi nie specjalnie to spasowało. Kierunek wycieczki i wszelkie oznaczenia
poprowadziły nas po wszystkich komnatach i podziemiach. W innym miejscu mógłby
uderzyć brak jakiejkolwiek wystawy, czy eksponatów. Tutaj jest to zbawienne.
Podkreśla jeszcze dobitniej ogrom budowli i skłania do zastanowienia się nad
wcześniejszym wyglądem i jakością życia w niej.
Nie wszystko zagrało tak jak powinno niestety. A przecież
tak nie wiele trzeba było zrobić. Choć w tym przypadku raczej należało nie
robić nic. Zabezpieczenie ruin i częściowa rekonstrukcja doprowadziły do
zaadoptowania jednej z wież na łazienki. Wstawili szklane drzwi do sterylnie
czystego korytarza z drzwiami do WC. Chyba lepiej jakby postawili skromniejszy
szalet poza murami zamku.
Przyszłość
Zachowało się 90% murów, więc odbudowa nie sprawi większego
problemu. Jak mantra powraca temat rekonstrukcji już niemal od 70 lat, a więc
od czasu gdy Polska Ludowa zagarnęła ruinę. Pytanie brzmi tylko: po co?
Ciekawostka
Nie zachowały się plany budynku. Legenda głosi, że był
wielkim kalendarzem (jak Stonehege, hehe…): posiadał 365 okien, 56 pokoi, 12
wielkich sal i 4 narożne baszty. A przepychem bił na głowę nawet Wawel. Ponoć w
jednej z sal, sufit był szklanym basenem w którym pływały ryby.
PS. Krzyżtopór tak de facto nie jest zamkiem tylko pałacem,
ale to nie ważne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz