Jak się okazuje można zacząć czytać serię książkową od jej ostatniego przebłysku i dobrze się przy tym bawić. Gliny... to bowiem dziesiąty (i ostatni jak się okazuje) tom serii retro kryminałów Marcina Wrońskiego. "Tom" to pewnie za dużo powiedziane. Ten zbiór ośmiu opowiadań podsumowuje poprzednie dziewięć kryminałów. I cóż z tego jeżeli nie czytaliście poprzednich. Nie ma to żadnego znaczenia, można wejść z marszu w pierwsze opowiadanie i nie czuć się wcale w tym świecie obco.
Zbiór trafił w moje ręce dzięki stronie https://czytampierwszy.pl/, a książka, którą otrzymałem to egzemplarz przeznaczony dla mediów. Sama okładka nie wyróżnia się na tle innych. Można nawet powiedzieć, że jej mroczna storna w połączeniu z zieloną tonacją przywodzi na myśl raczej powieść z gatunku fantasy czy sci-fy, a nie opowieści kryminalnych. Pozycja liczy sobie 413 stron, jakość druku stron czy okładki standardowa. Nie można się do niczego przyczepić, ale też chwalić nie bardzo jest za co.
Przedstawiona historia podzielona jest na osiem, umiejscowionych między latami 20' a 80', aktów. Nie można powiedzieć, że poznajemy bohaterów, ponieważ zostajemy wrzuceni od razu, bez przygotowania w wir wydarzeń. Z jednaj strony ma to sens. W końcu mamy tutaj do czynienia z finałem całej serii. Z drugiej jednak strony, dla nowych czytelników, którzy nie słyszeli wcześniej o Zygmuncie Maciejewskim, natłok postaci jest ciężki do ogarnięcia.
Wspomniany Maciejewski, "Zyga" jak mawiają na niego koledzy po fachu to twardy Glina. Główny bohater nie jest kimś z kim możemy się utożsamić. Motywy jego działania często nie są jasne, czasami wręcz głupie, co możemy zaobserwować już na kilku pierwszych stronach. Potrójne morderstwo, które musi rozwikłać oraz śmierć żony nie wzbudzają w nim żadnego ludzkiego odruchu. Lepiej prezentują się czarne charaktery. Mimo, że nie są to spece na miarę włoskiej roboty, a raczej partacze w rodzaju gangu Olsena to na swój pokrętny sposób wypadają sympatycznie. Kogoż my tu mamy w tej zbieraninie: morderców, rabusiów, oszustów i innych jeszcze krętaczy. W dalszej zaś części m.in. ubeków.
Książka jest bardzo nierówna i widać to na każdym kroku. Pięknie poprowadzona narracja, wprowadzająca czytelników w międzywojenny świat, a później w szarą rzeczywistość komuny, kłuci się z miałkością przedstawionej historii. Sam styl nie przeszkadza wprowadzać do opowieści język ciężki i brutalny miejscami. Dzięki tej mieszance dostajemy dialogi rodem z filmów Tarantino. Popatrzcie tylko na to:
- Ty zwariowałeś, Zygmusiu! Jak nie księżniczka na ziarnku grochu, to sierotka Marysia! - Ciotka załamała ręce. - Owszem, ładna, z wyglądu sympatyczna, i powiem ci, to dobrze, że nie jakaś lalka perfumowana, ale dlaczego akurat pielęgniarka?!... Zobaczysz, że cię wydziedziczę! Nie można tak jak inni zwyczajnie chodzić sobie na kurwy?
- Za skąpy jestem. - Zyga smutno pokręcił głową . - Tak mnie ciocia wychowała.
Co jest cechą wspólną dla wszystkich opowiadań, to to że historie ładnie się rozkręcają, prowadzą do kulminacji by później... rozczarować zakończeniem. Można by tu podzielić opowiadania na dwie grupy, a więc takie, które kończą się w najbardziej oklepany sposób i takie które kończą się "bo tak" bez żadnego grande finale. W literaturze kryminalnej najistotniejsze jest to, że do końca nie wiemy kto zamordował. A jak już się dowiemy to jesteśmy w szoku, że niby jak? Przecież on nie mógł tego zrobić! U Wrońskiego dostajemy opowieść, którą już gdzieś widzieliśmy, może opakowaną trochę inaczej i zamkniętą w innych ramach czasowych, ale znajomą. Dla przykładu historia morderstwa z opowiadania Trupów hurtowo trzech.
***SPOILER*** (kto chce sięgnąć po książkę niech pominie ten fragment)
Opowiadanie zaczyna się od odnalezienia trupów. Maciejewski rozpoczyna śledztwo, przesłuchuje pierwszych świadków, a potem następnych. Wszelkie dowody wskazują na recydywistę, który niedawno opuścił zakład karny, Wszyscy w okół zamknęli już śledztwo, zaocznie skazali podejrzanego tylko nie (a jakże!) Maciejewski. Recydywista okazuje się niewinny, ponieważ jest mańkutem, a dostarczone narzędzie zbrodni posiada odciski palców sugerujące, że zbrodni dokonała osoba praworęczna. Prawda, że już gdzieś to widzieliśmy? A tak, w tysiącach książek, opowiadań i filmów.
***KONIEC SPOILERA***
Druga grupa o opowiadania z potencjałem, rozwijające się w odpowiednim tempie i kierunku, ale bez zakończenia, urwane niejako przed finałem (Sejf, Złota robota.) Rozczarował tutaj zwłaszcza Andrzej Pilipiuk, autor gościnnie piszący w tej publikacji. Jego Sejf czyta się wyśmienicie, ale brak mu odpowiedniego zakończenia, przez co całość mocno traci. Miejscami brakuje też logiki. W jednym miejscu bohater dostaje kopa w żebra, słychać chrzęst łamanych kości, a kilka stron dalej wychodzi na ring i walczy jak o mistrzostwo świata wagi ciężkiej.
Mimo, że egzemplarz, który dostałem opatrzony jest komentarzem: "Przed ostateczną korektą" to nie zauważyłem wielu błędów w składzie tekstu, co należy zaliczyć na plus. Jeśli w finalnej wersji książki te nieliczne przypadki zostały wyeliminowane to tym bardziej należy się szacunek. Pisze o tym ponieważ spotkałem się z wieloma przypadkami niechlujstwa w książkach głośniejszych i w gruncie rzeczy lepszych fabularnie.
Jeżeli miałbym podsumować Gliny z innej gliny jednym zdaniem to brzmiałoby ono tak: Nie jest to najlepsza pozycja gatunku, ale warto po nią sięgnąć bo potrafi przenieść czytelnika w minione dziesięciolecia, a przy tym nie nudzi.
Ocena 6/10
PS. Zapraszam na fanpage: link
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz