Wyobraź sobie, że leżysz w cieniu rozłożystych drzew
oliwnych, słońce przedziera się przez listki i przyjemnie łaskocze cię w twarz.
Jest leniwie, odpoczywasz zajadając słodkie figi, aż klei ci się broda od ich
soku. Nie przejmujesz się tym, leżysz, bo przecież jest tak błogo. Wilgotna
bryza znad morza Egejskiego przypomina gdzie się znajdujesz i jest ci z tym
jeszcze lepiej. A potem otwierasz oczy i widzisz miasto, hałaśliwe, brudne i
nieprzyjemne. Fasada raju rozsypuje się przez ten jeden szczegół. Tak też jest
z powieścią „Achilles. W pułapce przeznaczenia.”
Książka, którą zakupiłem za 10 zł w jednym ze sklepów Carrefour
zachęciła bardzo solidnym wydaniem. Twarda oprawa, przyjemny papier i informacja
o pierwszego miejscu Orange Prize za rok 2012 za tak niską cenę niejako
wymusiły zakup. Mimo, że na przeciwnym biegunie stoi sam projekt okładki - sztampowy
i przewidywalny - oraz jakiś wyrwany z kontekstu cytat z Timas’a, to nie było
się nad czym zastanawiać. Autorka Madeline Miller, nawet po przeczytaniu książki
pozostaje dla mnie wielką zagadką, ale o tym nieco później.
Powieść opowiada o Achillesie, synu Peleusa i bogini Tetydy.
Bohatera homerowskiej Iliady nikomu przedstawiać nie trzeba. Nawet jeżeli ktoś
nie interesuje się historią, kojarzy to imię, wojnę trojańską, mit o pięcie
Achillesa jako jego słabym punkcie. O Achillesie wiele zostało napisane,
dostaliśmy przecież całą masę lepszych i gorszych książek o tym bohaterem. Jak
więc opowiedzieć na nowo tą samą historię, tak aby czytelnicy sięgnęli po nią?
Najpewniej tak jak zrobiła to Madeline Miller! Książka liczy
sobie 422 strony i muszę przyznać, że każda z tych stron wypełniona jest po brzegi
antyczną Grecją. Czytając czuć powiew starożytnego świata, niemal czujemy też
smak fig zjadanych przez bohaterów. Autorka ma ten dar lekkiego pióra, który
sprawia że książki się nie czyta tylko przenosi do miejsca i uczestniczy w
wydarzeniach. Nie jesteś obserwatorem gdzieś z daleka tylko częścią widowiska.
Opisy nie są nachalne, a bohaterów poznajemy stopniowo, wolno wręcz. To też ma
swój wyraz, bo jednocześnie wsiąkamy od pierwszej strony, ale mamy również
spore pole do uruchomienia wyobraźni.
Sam styl pisania byłby niczym, gdyby przedstawiona historia
nie spełniła oczekiwań. Gdybyśmy dostali epicki poemat o jajecznicy, przecież
nikt by tego nie przeczytał. A więc opowieść! A ta jest… do bólu znajoma. Jeśli
zmęczyliście wspomnianą już Iliadę, albo obejrzałeś „Troję” z Bradem Pittem w
rogi blondwłosego herosa to w zasadzie masz już cały zarys. Choć od początku
wiadomo jaki będzie koniec, autorka prowadzi nas przez Helladę tak jak gdyby
zakończenie wcale nie zostało ustalone. Niemal kibicujemy Achillesowi, żeby jednak
wyszedł z tego cało (co, tak na marginesie, też mogłoby stać się ciekawą wariacją na punkcie jego mitu.)
Pierwsze czym odróżnia się powieść, to narracja. Książka
opowiada o legendarnym półbogu, ale opowieść obserwujemy oczami niewiele
znaczącego wygnańca Patroklosa. Niezdarny syn Menojtiosa opuszcza dom rodziny,
gdzie jego drogi krzyżują się z tytułowym herosem. Chłopcy razem dorastają od
najmłodszych lat, szkolą się o centaura Chirona i razem też wyruszają pod Troję,
aby tam stoczyć bój w nie swojej wojnie. Bardzo dobrze „zagrało” wplątanie
bogów w życie maluczkich.
Na tym należałoby skończyć recenzję, polecić Wam jak najszybsze
zakupienie książki i oddanie się jej walorom. Bo gdyby i na tym skończyła się ta
powieść, nie miałbym żadnych zastrzeżeń. W tej beczce miodu musi znaleźć się
jednak łyżka (druga beczka?) dziegciu. Autorka przedstawiła Achillesa w sposób mocno
kontrowersyjny. Jak na półboga, nad którym ciąży straszne przeznaczenie, syn Peleusa
jest jednowymiarowy i dziwnie pozbawiony emocji. Ochoczo oddaje się za to
homoseksualnej miłości z Patroklosem. Nie zrozumcie mnie źle, nic nie mam do
homoseksualistów. Mierzi mnie jednak takie chore promowanie odmienności seksualnej.
Pół biedy jeśli byłaby to jedna wzmianka z udziałem dorosłych. Tutaj autorka
daje nam jednak stałe relacje wśród dzieci, co jest nie do przyjęcia. Przez
wplatanie tego wątku sam nie wiem do koga ta książka jest kierowana. Do
mężczyzn chyba nie, bo przeważająca liczba mężczyzn jest heteroseksualna (wg
badań w krajach zachodnich niecałe 3% męskiej populacji deklaruje orientacje
homoseksualną). Dla kobiet chyba też nie. Zacznijmy od tego, że historia nie
należy do ulubionych tematów podczas babskich wypadów a i miłość dwóch chłopców
pewnie też nie. A więc do młodzieży? Oby nie! Promowanie homoseksualizmu wśród
młodzieży, jak już wspomniałem, uważam za chore. Więc dla kogo ta książka jest?
Madeline Miller jest dla mnie wielką zagadką. Z jednej
strony chętnie sięgnąłbym jeszcze po jej twórczość, bo ma dar do pisania.
Problem w tym, że póki co nic więcej nie
napisała. Mam również obawy, że znów pojawią się tam niepasujące do całości wątki.
PS. Co to w ogóle za tytuł? Nie dało się tego przełożyć
lepiej. Przecież oryginalne „The Song of
Achilles” nijak ma się do polskiego tłumaczenia. Czy nie lepiej byłoby po
prostu napisać „Pieśń o Achillesie”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz