Strony

czwartek, 19 grudnia 2019

Jak zabić legendę Star Wars - tłumaczy i objaśnia Myszka Miki w przededniu Epizodu IX

Pamiętacie to podekscytowanie gdy okazało się, że Zemsta Sithów nie zakończy sagi? Ja pamiętam doskonale, ba dałem się ponieść emocjom. Znów poczułem, się jak kilkuletnie dziecko zasiadające po raz pierwszy do seansu Gwiezdnych Wojen (a był to seans jednego ze starszych wydań, jeszcze bez podtytułu Nowa Nadzieja i tam, gdzie Han strzela pierwszy). Kaseta VHS nieco rzęziła w magnetowidzie, obraz co jakiś czas zrywał, ale wsiąkłem w ten klimat i mam tak do dziś. 10 długich lat musiało upłynąć i przy okazji Lucasfilm musiał się sprzedać, abyśmy mogli z wypiekami na twarzy obserwować każdy strzęp informacji, opis fabuły, aktorów, w końcu trailer nadchodzącego epizodu VII. A potem okazało się, że... zostaliśmy nabrani, załadowani w butelkę.

Paradoksalnie epizod VII nie był wcale zły, uratowało go to, że został perfidnie zerżnięty z Nowej nadziei. Tylko dlatego film w minimalnym stopniu się obronił. J. J. Abrams zagrał na emocjach, przypomniał nam to co już widzieliśmy. Po części rozumiem ten zabieg, w końcu Disney nie potrzebuje namawiać do kupna biletów 'starych koni' takich jak ja, tylko kieruje ofertę do nowego odbiorcy. Do kilkuletniego chłopca lub dziewczynki Myszka Miki otwiera ramiona i to im stara się zaszczepić bakcyla. Powinno być więc z rozmachem, tak na miarę naszych czasów! A więc wszystkiego musi być więcej, mocniej i częściej na ekranie. Wybór reżysera powinien już wtedy wysłać do nas wszystkich alert ostrzegawczy. Abrams nie należy do wirtuozów kamery, jest raczej solidnym reżyserem z tendencją do przerostu formy nad treścią. Taki właśnie był epizod VII, fabularnie dostaliśmy kalkę Nowej Nadziei, z wodotryskami dosyć absurdalnymi, jak np. planeta z wbudowanym działem, które na raz może zniszczyć kilka innych planet... Taka Gwiazda śmierci tylko do potęgi n. Dostaliśmy też kopię Imperium, tzw. Nowy porządek, silniejszego imperatora ze swoim "Vaderem" itd. Po seansie kinowym zawodu nie było, dopiero później po którymś kolejnym obejrzeniu doszedłem do wniosku, że to nie o takie Gwiezdne Wojny nic nie robiłem. Spodziewałem się czegoś świeżego, czegoś odmiennego od pozostałych sześciu filmów. Kurła atak przerośniętych robali rodem z Żołnierzy kosmosu byłbym bardziej lekkostrawny niż Przebudzenie mocy

Ale tragedia dopiero miała nadejść, mimo że Disney umiejętnie ją tuszował. Po średnio udanym Przebudzeniu mocy dostaliśmy coś fenomenalnego, to jakby nabierać żuru na chochle i zobaczyć na dnie tej chochli wkładkę w postaci sowitego kawałka boczku. Dostaliśmy Łotra 1! Na mojej subiektywnej liście nr 4 (po pierwszej trylogii). Disney pokazał, że jednak umie; że da się wyprodukować klimatyczny film idealnie wpasowujący się w realia odległej galaktyki. Już bez oszukaństwa, tak naprawdę poczułem się jak dzieciak, a końcówka z Vaderem w roli głównej to, ta popularna ostatnio, truskawka na torcie.

Znów włączył się tryb oczekiwania na kolejne newsy tym razem z epizodu VIII. Nie ważne, że Przebudzenie mocy nie zagrało tak jak powinno, nie ważne, że trójka głównych bohaterów nie stworzyła ferajny na miarę Lei, Hana i Luka, nie ważne, że nie ma między nimi żadnej więzi, czy napięcia, no nie iskrzy po prostu. Wszystko nieważne! Z zainteresowaniem śledziłem kolejne przecieki z planu zdjęciowego. Dałem się wkręcić po raz drugi i znów lampka ostrzegawcza nie zapaliła się przy nazwisku kolejnego reżysera. Rian Johnson to druga liga reżyserska, dość powiedzieć, że jego jedynym osiągnięciem jest przyzwoity serial Breaking Bad i nic poza tym. No i zaczęła się jazda bez trzymanki. Ostatni Jedi wywindował Gwiezdne Wojny do niebotycznego poziomu absurdu. Co się tam nie wyprawia, o matko jedyna?! Snoke (ten lepszy imperator) ginie nie wstając z krzesła, Rei włada mieczem i mocą lepiej niż Luke w Powrocie Jedi, gdzieś w środku filmu reżyser serwuje nam kilka scenek z ratowania fauny jakiejś planety na zadupiu kosmosu, nie mogło zabraknąć również wątku miłosnego i - uwaga, nie ma niespodzianki - to też udało się spieprzyć. Miłość Finna i Rose została wprowadzona na siłę, bez pomysłu i w sumie też bez potrzeby. Wyszło to jeszcze gorzej niż drewniana gra aktorska Natalie Portman i Haydena Christensena w Ataku klonów. W ogóle jeśli chodzi o Rose to tutaj też udało się wzbić na wyżyny (i nie jest to zaleta). Jak to jest w ogóle możliwe, że udało się wykreować tak bardzo irytującą postać jak ona? W całej sadze nie było pod tym względem gorszej postaci (a konkurencja jest sroga, misa Jar Jar Binks coś o tym wie).
 
Grande finale dostajemy garstkę obrońców, rebeliantów na śnieżnej planecie Hoth, próbującą wydostać się z kleszczy zaciskanych przez maszyny krocząc AT-AT... a nie, przepraszam to nie ta część. Ale czy na pewno? Ostatni Jedi serwuje nam to samo co Imperium kontratakuje, tylko zamiast śniegu mamy sól (chyba), a zamiast AT-AT mamy AT-AT tylko tak ze cztery razy większe. A i tych machin kroczących jest w sumie z pięć... tak że ten... taka inwazja. 

Druga trylogia mimo technicznej biedy (wszechobecnego zielonego ekranu, CGI że aż zęby bolą, drewnianej gry aktorskiej), odarcia z magii (midihloriany ?!) i oczywistych bzdur (vide niepokalane poczęcie Anakina) przedstawiła nam coś nowego, spójnego, historię, która prosto kierowała nas do Nowej Nadziei. Dwie pierwsze trylogie łączyły drobne smaczki, czego nie uświadczymy w obecnych produkcjach. Tylko spójrzcie:

1. W epizodzie 2 Anakin traci dłoń, w 5 Luke traci dłoń.
2. W epizodzie 2 Obi-Wan ucina rękę zbira w kantynie, to samo robi w epizodzie 4.
3. W każdym epizodzie pada jedno z legendarnych zwrotów: " Mam co do tego złe przeczucia". W każdym poza Ostatnim Jadi (choć reżyser ma na to mętne wytłumaczenie).
itd. itp....


Myślicie, że to już koniec wpadek i można powiedzieć głośne: ufff? O nie, kurła nic z tych rzeczy. Bo widzicie, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. Co to, to nie! Myszka nie zraża się tak szybko, kontynuuje przeplatanie większego epizodu spin-offami. Naturalnym krokiem byłby film o Obi-Wanie, Vaderze, może ekranizacja bardzo dobrej gry Moc wyzwolona. Włodarze zdecydowali się na przedstawienie historii młodego Hana Solo. Zapowiedź wzbudziła konsternację. Po co niby taki film produkować? Wszystko co chcielibyśmy wiedzieć o Hanie dowiedzieliśmy się z pierwszej trylogii: (dług Chewie, wygranie Sokoła Millenium od Lando podczas gry w Sabaka, trasa na Kessel w 12 parseków). 

Zasadność produkcji tego filmu stała pod dużym znakiem zapytania, a o jego realizacji można by nakręcić osobny film dokumentalny. Przypomnę tylko zmiany reżyserów i scenariusza, zatrudnienie aktora, który nie mógł sobie poradzić z odegraniem roli i w efekcie korepetycje dla niego z gry aktorskiej, kosztowne dokrętki i brak jakiejkolwiek promocji filmu. Wszystko to odbiło się na wyniku finansowym produkcji, a może też na mniejsze zainteresowanie miał zawód spowodowany Ostatnim Jedi. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że film Solo okazał się porządnym widowiskiem, lepszym od Przebudzenia Mocy i Ostatniego Jedi, ale i tek pogrzebał kolejne spin-offy do odwołania.

Uniwersum Star Wars przez dziesiątki lat nie budowały tylko filmy, ale także książki. Powstało ich ok 300, do tego doliczyć trzeba jeszcze komiksy i mamy bazę postaci, miejsc, wydarzeń na długie lata. Zgodzę się, że wiele z tych pozycji to literatura marnej jakości, część z nich (jak np. trylogia o Lando Calrissianie) nadaje się tylko, żeby podeprzeć nogę od kiwającego się stołu, ale w większości drzemie potencjał przewyższający nawet starą trylogię. Disney w pierwszym odruchu wyrzucił to wszystko do kosza, by później wygrzebać stamtąd okruchy w postaci np.: Trawna czy (prawdopodobnie) klonu Palpatina. Mógłbym nawet zrozumieć chęć napisania na nowo uniwersum, wypchnięcia go na wyższy poziom, ale to należałoby zrobić rozsądnie. Myszka Miki zrezygnowała z poprzednich książek, a nowe powieści zleciła do napisania tym samym pisarzom (np. Timothy Zahn). Skoku jakościowego tu raczej nie będzie.

Gdzie leży problem zatem? Bo raczej nie jest nim Disney. Sama wytwórnia mogła być dla marki SW błogosławieństwem. Mają środki i ludzi aby zrobić z tego najlepsza sagę w historii kina. Mają też opracowany schemat, bo przecież pod Disneyem jest także Marvel z universum liczącym sobie już ponad 20 filmów. Dlaczego więc w roku 2019 zamiast śledzić z wypiekami na twarzy kalendarz i odliczać dni do premiery epizodu IX, czekaliśmy... ale na Avengers: Endgame? Nie znam odpowiedzi.

Na Epizod IX wybieram się do kina mimo, że czuję się nie najlepiej po dwóch poprzednich epizodach. Pewnie będę czuł się po seansie jeszcze gorzej, jak ostatni frajer, który dał się wydoić z pieniędzy na bilet, bo przecież były przesłanki o nieuchronnej klapie przedsięwzięcia. Jestem ciekaw jak J. J. Abrams wybrnie z bałaganu który rozpoczął w 2015 r, a który to potem Rian Johnson rozgrzebał jeszcze bardziej. Jak poskłada te wszystkie nieścisłości, czy może choć troch zintegruje trójkę głównych bohaterów? Pierwszy mały błąd już popełniono. Tytuł Rise of Skywalker nijak ma się do formy pozostałych ośmiu tytułów epizodów. Nie zrozumcie mnie źle przez ten tekst. Jest pełny narzekania i wytykania błędów, ale nie może być inny dla fana, nie od urodzenia w prawdzie, ale prawie; dla fana który nawet na obrączkach ślubnych ma wygrawerowane: "I love you. I know". Jestem pełen obaw.  Niech moc będzie z nami wszystkimi.
Aktualnie subiektywna lista wygląda tak:
1. Imperium kontratakuje 
2. Nowa nadzieja
3. Powrót Jedi
4. Łotr 1
5. Zemsta Sithów
6. Solo
7. Mroczne widmo
8. Atak klonów
9. Przebudzenie mocy
10 Ostatni Jedi

Gdzie znajdzie się Rise of Skywalker?

PS. Żale swoje wylałem jeszcze przed seansem Mandaloriana. Słyszałem poniekąd, że to serial z górnej półki i ratuje cały obraz Disneyowskiego Star Wars. Mam nadzieję, że rzeczywiście tak jest.

1 komentarz:

  1. Zgadzam się w całej rozciągłości - także z uszeregowaniem filmów. A Mandalorianin rzeczywiście ratuje SW - pokazuje, że to pojemne, przygodowe uniwersum, w którym może kryć się wiele pozytywnych emocji. Obejrzyj go koniecznie!Ten serial udowadnia też, że filmy SW powinni robić tylko i wyłącznie ci, którzy w pełni czują klimat oryginalnej trylogii i są jej zapaleńcami. (W książkach SW robi to dobrze Timothy Zahn.)

    OdpowiedzUsuń