„Nie oceniajmy książki po okładce” to takie oklepane
powiedzenie, które wyszło daleko poza ramy literatury. Chodzi po prostu o to
aby oceniać wnętrze, zamiast powierzchowności. Sięgając po Anagramy z Warszawy
złamałem tą niepisaną zasadę i kosztowało mnie to bardzo wiele.
Książkę zakupiłem zaraz po polskiej premierze. Pozycja liczy
368 stron. Technicznie jest całkiem dobrze. Na okładce mamy gwiazdę Dawida,
przysłoniętą drutem kolczastym. Na pierwszy rzut oka widać więc z czym będziemy
mieli do czynienia. Jest Warszawa, Żydzi i II Wojna Światowa. Na odwrocie
zachęcający opis od wydawcy, jeżeli
można tak powiedzieć w kontekście historii o holokauście.
Autor książki Richard Zimler pochodzi z żydowskiej rodziny zamieszkałej
jeszcze na początku XX w. w Polsce. Sam Zimler urodził się natomiast w USA, ale
z racji pochodzenia temat holokaustu jest dla niego bardzo istotny i
emocjonalny. Przełożyło się to na treść książki, choć nie w pozytywnym
znaczeniu, niestety.
Książka rozpoczyna się od odnalezienia martwego dziecka w
warszawskim getcie. Adam, bo tak ma na imię odnaleziony chłopiec, jest
siostrzeńcem głównego bohatera. Poznajemy podstarzałego psychologa Eryka
Cohena, który podejmuje się zadania odnalezienia mordercy i rozwikłania
zagadki. A tajemnica wydaje się być na pierwszy rzut oka trudna do odgadnięcia.
Adam ma bowiem odciętą jedną nogę, a z ust wystaje mu kawałek linki. Początek
jak z thrillerów Hitchcocka. Im dalej w lat tym ciemniej, a czytając odnosi się
wrażenie, że trwa to zbyt długo. Tak, niecałe 370 stron może się dłużyć.
Zarzutów do tej książki mam cały ogrom. Począwszy od postaci
głównego bohatera. Były psychiatra, przy oględzinach martwego dziecka zachowuje
się niczym Gil Grissom w Kryminalnych zagadkach Las Vegas. Jest opanowany,
zimny (choć powinny nim targać szalejące emocje), a przy tym pracuje jak
zawodowy specjalista z biura śledczego. Nie ważne, że nigdy wcześniej tego nie
robił. Już na początku powieści jesteśmy zmuszeni przełknąć coś bardzo
naiwnego. Pół biedy gdyby był to wyjątek, ale tak niestety nie jest.
Może więc książkę uratuje jeden z czynników, który w ogóle
spowodował, że po nią sięgnąłem? Wizja Warszawy na jesieni 1940 roku, opis
miasta, klimat starych kamienic jeszcze przed zniszczeniami 1944 roku oraz
namalowanie słowem obrazu getta od środka – to wszystko spodziewałem się odnaleźć
w tej pozycji. Zawiodłem się srogo, bo opisów jest w Anagramach jak na
lekarstwo. Nie da się poczuć klimatu tamtego miasta, grozy wojny, strachu.
Śledząc kolejne strony nie czujemy zupełnie nic. Temat holokaustu to ciężki
temat. Tragiczny los narodu żydowskiego zasługuje żeby o nim pisać w sposób
odpowiedni i z właściwym ładunkiem emocjonalnym. W stylu zupełnie przeciwnym od
tego popełnionego przez Zimlera.
Wspominałem, że czytając nie czuje się zupełnie nic. Nie
jest to do końca prawda, bo czytając od czasu do czasu czuje się złość. Masa
głupoty w niektórych fragmentach powieści przekroczyła wszelkie normy. Ci mniej
życzliwi mogliby powiedzieć nawet, że na łamach powieści mamy do czynienia z nietolerancją,
rasizmem, czy wręcz nawoływaniem do nienawiści. Fragmenty np. o paleniu żydów
przez chrześcijan w synagogach, ja przyjmę jako niewiedzę autora (co też w
sumie jest niewybaczalne.)
Książka się dłużyła w kontekście fabularnym, ale
paradoksalnie styl pisania jest bardzo przyjemny i lekki. Nie czytałem innych
pozycji Richarda Zimlera, jednak po tej jednej widać, że ma odpowiedni
warsztat. Może po prostu powinien dobierać inaczej temat swojej pracy. Coś bardziej
współczesnego pewnie lepiej by zagrało.
Nie polecam nikomu tej książki. Lepiej czas poświęcony na
jej czytanie przeznaczyć na lepszą powieść. Zapewniam, nie będzie najmniejszego
problemu ze znalezieniem takiej.
Ocena: 2/10
PS. Nie oceniajcie książki po okładce, bo czasami działa to w dwie strony. Nieraz ładna okładka, nie ma nic wspólnego z odrażającym wnętrzem. W ogóle chyba powinni wydawać wszystkie książki w białej okładce i czarnym tytułem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz